Edwina wysiadła z Pekaesu, rozklekotanego do granic możliwości autobusu, wzięła bagaż z luku bagażowego i wrzuciła go na ramię. Niewielkich rozmiarów torba mieściła w sobie cały jej dobytek.
Znajdowała się w Lesku, małym miasteczku w Bieszczadach, na odosobnionym przystanku autobusowym, w miejscu, które po raz pierwszy widziała. Rozejrzała się po okolicy szukając miejsca, w którym mogłaby przysiąść i poczekać na kierowcę, który zawiózłby ją do nowej pracy.
Z racji, że autobus przyjechał przed czasem, usiadła na ławce i zapaliła papierosa. Po kilkugodzinnej jeździe, w beznadziejnych warunkach i w pozycji siedzącej, bolały ją wszystkie mięśnie. Dym z papierosa koił jej roztrzęsione nerwy. Porozciągała napięte i zesztywniałe mięśnie i dokładnie obejrzała miejsce, do którego przysłał ją los.
Dworzec Pekaesów był dość spory, nawet bardzo duży jak na tak małe miasteczko. Rzędy ławek pod zadaszeniem i budynek pomalowany jaskrawą niebieską farbą, gdzie można było kupić bilety nie zachęcał do specjalnej ciekawości.
Edwina spojrzała na zegarek. Miała jeszcze jakieś pół godziny, zanim przyjedzie ją odebrać jakiś ktoś, wysłany przez jej pracodawcę. Kiedy rozmawiała przez telefon, dwa dni temu umówiła się dokładnie, gdzie i kiedy przyjedzie.
Zaciągnęła się kolejny raz dymem i znowu zerknęła na zegarek. Zastanawiała się jak będzie wyglądała jej nowa praca.
Miała opiekować się ogrodem, z czego strasznie się cieszyła, w jakiejś wiejskiej posiadłości, jakiegoś starszego, – co poznała po głosie mężczyzny, zresztą bardzo sympatycznym – bogatego pana, któremu w jej przeświadczeniu bardzo się nudziło i nie miał co robić z kasą. Zaproponował jej prace za całkiem niezłe pieniądze, dach nad głową i jedzenie. Nawet nie przypuszczała, dając ogłoszenie w gazecie katowickiej, że tak szybko znajdzie pracę, która jej odpowiadała pod każdym względem. Była daleko od Jaworzna, polegała na prowadzeniu ogrodu i zapewniała komfort pracy na miejscu. Nie musiała ani wynajmować mieszkania, ani płacić za jedzenie.
A grzebanie w ziemi, było częścią jej życia. Uwielbiała przyrodę i wszystko, co się z nią wiązało całym swoim jestestwem. Jeszcze we wczesnym dzieciństwie chodziła z rodzicami do lasu, nad jezioro, na ich prywatny ogródek działkowy. Kochała sadzenie marchewek, pielenie chwastów, tworzenie grządek, pszczoły latające od kwiatka do kwiatka i wszystko, co się z tym wiązało. A ogród mięli zawsze najpiękniejszy, bo wszystko rosło nad wyraz dobrze. Każde ranne zwierzątko, czy to ptak, czy kociak przynosiła do domu, lecząc i opiekując się nim. Miała wtedy jakieś pięć lat i mało wiedziała.
Po śmierci rodziców już nie było działki, ani wycieczek, ani głębokiego kontaktu z przyrodą tylko park miejski i lasek, brudny, zaśmiecony, ze ścieżką rowerową.
Najgorsza to była ciotka Regina i fakt, że Edwina musiała z nią mieszkać w Jaworznie do osiemnastego roku życia. Wysoka, sucha kobieta ze sztywnym kokiem na głowie i doktorskimi okularami na oczach, stara panna, która całe życie gorzkniała z dnia na dzień zazdroszcząc innym wszystkiego, czego ona nie miała, od słomianego kapelusza do forda sąsiadów.
Edwina zaśmiała się na tą myśl. Ciotka nawet nie miała prawa jazdy, a kiedy sąsiad nie mógł zaparkować przed oknem, snuła wywody jak ona by to zrobiła o wiele lepiej i sprawniej. Ciotka Regina, taka dostojna, wyniosła w otoczeniu w rzeczywistości była zrzędzącą wiedźmą, która całą swą niechęcią i żałością tyranizowała Edwinę.
Ale to na szczęście już się skończyło! – Pomyślała Edwina z lekkim uśmiechem na twarzy. Zgasiła papierosa i obleciała wzrokiem okolicę i drogę dojazdową w poszukiwaniu auta, które miało ją stąd zabrać.
Nigdy nie zapomniała jak dzień po osiemnastych urodzinach oznajmiła ciotce, że się wyprowadza. Oczy jej się zwężały, z jadowitym sykiem powiedziała „nie” i uderzyła Edwinę prosto w twarz. Potem ciotka powlokła ją do jej pokoju i zamknęła drzwi na klucz, wrzeszcząc z kuchni, jakiego darmozjada przez tyle lat wychowywała, i że nie otrzymała w zamian żadnej wdzięczności. Nie wspomniała nawet o sporej kwocie, którą otrzymywała od opieki społecznej na wychowanie Edwiny.
Edwina w głębi duszy czuła, że ciotka nie mogła pogodzić się z tym, że będzie sama. Miała w końcu obok siebie kogoś od dwunastu lat, na kogo mogła wyładować niekończącą się frustrację i gniew na niesprawiedliwość świata. Najgorzej było Edwinie przezwyciężyć lęk, który w niej – jako małej dziewczynce - wywoływała ciotka. Ale z czasem opracowała sobie dobrą taktykę, żeby jak najmniej obrywać kuksańców, poszturchiwań czy bicia. Była świetną uczennicą. Miała nawet stypendium naukowe, o którym nie powiedziała ciotce. Nie dając jej żadnych pretekstów do poniżania dotrwała do pełnoletności.
Tego dnia, po tym jak Edwina oznajmiła ciotce Reginie, że ją opuszcza, udało jej się wydostać z pokoju dopiero na kolację. Ku niewyobrażalnemu zaskoczeniu ciotki, Edwina z chwilą otwarcia drzwi, niosąc plecak z dobytkiem na plecach pobiegła prosto do wyjścia. Chwytając buty w locie wyszła z domu i nigdy więcej nie wróciła, słysząc za sobą na klatce schodowej wrzaski ciotki, które wystraszyły sąsiadów, bo powychodzili ze swoich mieszkań zobaczyć co się stało. Edwina nie przypuszczała wówczas, że wpadnie z deszczu pod rynnę.
Te wspomnienia teraz ją bawiły. Spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi. Już powinna jechać do jakiegoś wiejskiego domku, gdzieś między tymi wzgórzami, a tu nic. Żadnego auta, kierowcy, nikogo. Poczuła chwilę niepewności. Wyciągnęła z torebki swoje starannie napisane curriculum vitae i podanie o prace i je obejrzała krytycznym wzrokiem. Wszystko grało i pasowało, więc włożyła je z powrotem do plastikowej obwoluty i schowała w torebce. Zaczęła się denerwować.
Tym czasem na przystanek podjechał kolejny autobus. Ludzie wyszli z niego z ulgą wyraźną w ich głosach i szukając swych bagaży powędrowali w swoje strony. Edwina siedziała na swej ławce, w którą prawie wrosła. Rozbolała ją pupa od sztywnych desek, więc wstała i okrążając ją powoli, spacerowała mając na oku swój bagaż.
Nagle dostrzegła szarobrązowy, drżący kłębek piór leżący tuż pod miejscem, na którym siedziała. Zawahała się, gdyż w radiu głosili, żeby nie dotykać ptaków, ani żywych, a tym bardziej martwych, w obawie przed ptasią grypą. Co gorsza zaczynała się wiosna i migracja ptaków.
Podeszła bliżej. Poznała od razu, że to jest wróbel, ale czy wróble migrują? W ułamku sekundy wiedza na temat tego gatunku wpłynęła do jej głowy i podniosła ptaka. Wróble są przez cały rok w Polsce.
Nagła zmiana położenia ptaka wywołała w nim odruchy obronne, które w jego stanie były nieznacznym ruchem ostatniego wydanego tchnienia. Ptak znieruchomiał. Mała szarobrązowa kulka leżała w zagłębieniu dłoni Edwiny. Zrobiło jej się przemożnie smutno i delikatnie przytulając ptaszka zakryła go dłońmi.
Nie wiedziała, dlaczego poczuła wielką stratę. Tak jakby wszystkie rozczarowania jej życia pojawiły się jej przed oczami. Zdumiona swą reakcją na śmierć wróbla potrząsnęła głową i uroniła małą łzę, która nie wiadomo skąd się wzięła. Edwina przymknęła oczy. Starając się o niczym nie myśleć, stała z wróblem w zamkniętych dłoniach. I nagle poczuła dziobnięcie, a potem drugie. Ptak, który był przed momentem martwy, czego była pewna, zaczął się wiercić w jej dłoniach tak żwawo, że niemal się wystraszyła.
Patrzyła uważnie. Powolnym ruchem rozchylała dłonie aż wróbel zmieścił się w szczelinę jej palców i poleciał.
Stała wmurowana w ziemię i patrzyła na wróbla, który jak tylko wydostał się z jej dłoni przysiadł na zadaszeniu ławki ćwierkając radośnie i ruszając główką we wszystkie strony.
- Ale żeś mnie nabrał! – Powiedziała na głos Edwina. – I nie bałeś się mnie?!
Jej śmiech zwrócił uwagę jakiegoś przechodnia. Stała i z nieukrywaną radością, śmiała się na całe gardło. Nie mogła się powstrzymać. Wydawało jej się to teraz komiczne, jak nie idiotyczne, że myślała, iż wróbel umarł. Jednak szybko się opanowała, gdy spostrzegła mężczyznę, który powolnym krokiem zmierzał w jej stronę.
Zoe Jackman
Wow, super to jest. Kiedy następny?
OdpowiedzUsuńHejka !
OdpowiedzUsuńRozdział jest super.
Kiedy wreszcie dodasz następny?